Janina Bochenkowa


Moja Babcia - - - z dziećmi - - - i z wnukami

Moja Babcia – Janina Bochenkowa

          Co roku, gdy zbliża się 21 stycznia, szczególne intensywnie i serdecznie wspominam moją Babcię ze strony Mamusi. Nie, nie dla tego, że w kalendarzu i mediach wciąż słychać o „DNIU BABCI”. Gdy żyła moja Babcia (zmarła w 1963 r.) takiego „święta” nie obchodzono. Ta data kojarzy mi się ze wspomnieniem Kobiety kruchej i ciepłej, a zarazem niezwykle silnej wiarą i pogodą ducha. Kobiety, która w wieku 57 lat (21 stycznia 1945 r.) w jednej chwili straciła cały dorobek swojego życia. Pozostała Jej tylko ziemia, którą pokochała wraz z zawarciem związku małżeńskiego z Józefem Bochenkiem. Na tej ziemi pracowała do końca swego życia walcząc z wieloma przeciwnościami powojennej rzeczywistości. Rolnictwu poświęciła całe dorosłe życie, choć w młodości nie była do tego wychowywana.
          Janina Bochenkowa (z domu Lisikiewicz) wychowała się w zamożnym domu swych przybranych rodziców PP. Oświęcimskich. Ojciec był wysokim urzędnikiem Cesarsko-Królewskich Kolei Państwowych, Matka zajmowała się prowadzeniem domu i wychowaniem przybranej córki. Janina ukończyła uznawaną za najlepszą w owym czasie Szkołę dla panien w Staniątkach, a następnie Prywatne Seminarium Nauczycielskie Żeńskie Münnichowej w Krakowie i jako wykwalifikowana nauczycielka podjęła pracę w Sułkowicach. Tu poznała swego przyszłego męża, Józefa Bochenka, energicznego działacz społeczno-politycznego, a zrazem zamożnego gospodarza i przedsiębiorcę. Wychowana w Krakowie Janina nie znała się na rolnictwie, dlatego jeszcze przed ślubem ukończyła szkołę gospodarstwa wiejskiego w Chyliczkach koło Warszawy. Nazwa szkoły „Zakład Gospodarczy w Chyliczkach” podyktowana była przepisami prawnymi w zaborze rosyjskim. Zgodnie jednak z wolą założycielki, hrabianki Cecylii Plater-Zyberkównej, była to szkoła dla panien ze średnim wykształceniem, w której realizowano program z zakresu zarządzania majątkiem i wychowania w duchu patriotycznym.
      Dzięki tej wiedzy mogła Janina przejąć część obowiązków męża związanych z zarządzaniem gospodarstwem. Wspierała też męża w działalności społecznej i politycznej. Państwo Bochenkowie prowadzili otwarty dom. Przyjaźnili się z Państwem Hallerami z Jurczyc, wymieniając się często wizytami. Gośćmi Bochenków byli też politycy, jak np. Jan Stapiński czy Józef Putek. Gdy 26 stycznia 1919 r. w wyborach do Sejmu Ustawodawczego Józef Bochenek został wybrany posłem, praktycznie wszystkie obowiązki prowadzenia gospodarstwa spoczęły na żonie.
Moja Babcia we wspomnieniach wiele lat później nigdy nie narzekała na nadmiar obowiązków. Była szczęśliwa, że mogła pomóc mężowi w działalności na rzecz odrodzonej Ojczyzny. Z niecierpliwością oczekiwała na jego powroty i opowieści o posiedzeniach sejmu i pracach w komisjach sejmowych. Żałowała tylko, że nie uległa prośbom męża by pojechać z nim do Warszawy, gdy z racji pełnienia obowiązków posła i członka Rady Naczelnej PSL przebywał w stolicy. Zawsze była wymówka: małe dzieci, prace polowe, awaria w tartaku czy problemy w młynie. I tak odkładała „na następny raz”, lecz on nigdy nie nastąpił.
W 1924 r. mój Dziadek, Józef Bochenek, zmarł nagle na zapalenie płuc. Babcia została z czwórką dzieci w wieku od 3 do 11 lat i całym gospodarstwem na barkach. W prowadzeniu domu i opiece nad dziećmi pomagała jej matka – Zofia Oświęcimska. Ale troska o zapewnienie bytu rodzinie spoczywała wyłącznie na niej. Do tego najmłodszy syn Boguś („niezwykle uzdolnione dziecko” – jak wspominała Babcia i rodzeństwo) ciężko zachorował. Nie pomogły liczne badania i kosztowne leczenia. Trzy lata później zmarł. W tym samym roku 1927 zmarła też jej teściowa (moja prababcia) Wiktoria Bochenkowa. Babcia nie miała czasu na smutek i żałobę. Życie toczyło się dalej i należało zająć się starszymi dziećmi by zapewnić im odpowiednie przygotowanie do życia. Rozpoczęła modernizację gospodarstwa od zakupu lokomobili do napędu tartaku, co wpłynęło na wzrost jego wydajności. Dzięki zamianie koła młyńskiego na turbinę wodną uzyskano nadwyżkę energii, która przełożyła się na oświetlenie elektryczne domu i budynków inwentarskich. Lata inwestowania w ziemię owocowały wyższymi plonami. Na Zielonej uprawiała nawet len. Wszystkie te zmiany dawały gwarancję zaspokojenia bieżących potrzeb rodziny.
       Janina Bochenkowa radziła sobie bardzo dobrze z gospodarstwem i wychowaniem dzieci. Mimo to uległa namowom rodziny, a szczególnie kuzyna Bronisława Maślankiewicza sprawującego w myśl ówczesnego prawa pieczę nad wdową i nieletnimi dziećmi, i wyszła ponownie za mąż za wdowca inż. Władysława Rośka. Nie był to szczęśliwy wybór. Dzieliło ich zbyt wiele, a przede wszystkim przeszłość rodzinna i odległość majątków. Niedługo mieszkali razem, a jedynym owocem tego związku pozostał syn Andrzej, który wychowywał się w Sułkowicach w rodzinie Bochenków. (Ojca i przyrodniego brata Mieczysława Rośka poznał wiele lat później będąc studentem medycyny. Utrzymywał z nimi kontakt do końca życia.)
Tymczasem moja Babcia nadal sama zajmowała się gospodarstwem oraz wychowaniem i kształceniem dzieci. Najstarszą córkę Krysię posłała do prywatnej renomowanej szkoły dla panien w Staniątkach (którą sama ukończyła). Okazało się jednak, że utrzymanie córki na pensji jest bardzo kosztowne, dlatego Marysia i Jasiek po ukończeniu miejscowej szkoły kontynuowali naukę w krakowskich szkołach publicznych. Maria w 1928r. rozpoczęła naukę w Seminarium Nauczycielskim Żeńskim im. S. Münnichowej w Krakowie, a Jan (2 lata później) w VIII Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Augusta Witkowskiego w Krakowie (dziś jest to V LO im. Augusta Witkowskiego w Krakowie). Obydwoje chętnie spędzali wolny czas w Sułkowicach i pomagali matce w gospodarstwie. Ponadto Maria, która od września 1933 r. rozpoczęła pracę nauczyciela w szkole powszechnej w Kłobudzku koło Częstochowy stawała się samodzielna finansowo. Mogła już sama utrzymać się i opłacić wymarzony Wyższy Kurs Nauczycielski w Krakowie, który ukończyła w roku 1938/39. W tym czasie Krystyna ukończyła pensję w Staniątkach i wróciła na stałe do Sułkowic, natomiast Jan, od 1935 r. studiujący w Akademii Górniczej w Krakowie (obecne AGH), jako wyróżniający się student otrzymał stypendium. Te okoliczności sprawiły, że Janina Bochenkowa mogła spokojnie patrzeć w przyszłość.
Moja Babcia pomimo tak wielu obowiązków rodzinnych i gospodarskich znajdowała zawsze czas na modlitwę. Była osobą głębokiej wiary. To ona dawała jej siłę do przezwyciężania trudności losu. Była też mocno zaangażowana w budowę nowego kościoła w Sułkowicach. Działała w komitecie budowy kościoła i mocno to dzieło dotowała.
          Niestety nadszedł wrzesień 1939 r. a z nim nowe obawy o rodzinę i walka o przetrwanie. Pierwszym ciosem była śmierć syna Jana, który, choć nie podlegał mobilizacji, zamiast stypendium studenckiego w USA wybrał obronę Ojczyzny i jako żołnierz, podporucznik artylerii, przeszedł cały szlak walk obronnych Armii Kraków. Zginął 14 września w bitwie pod Banachami. Potem przyszło codzienne życie pod okupacją niemiecką. Praca na roli nie była łatwa, bo okupant zarekwirował konie, jednak dawała rodzinie utrzymanie. Babcia wspominała … Uprawa roli, żniwa, jesienne zbiory – tym zajmowała się Marysia. Od dziecka kochała tę pracę, umiała wszystko zorganizować i zrobić. Nie bała się zwierząt, umiała się z nimi obchodzić. Sama powoziła końmi lepiej niż niejeden woźnica! O ziemie i zwierzęta domowe mogłam być spokojna. Trudniej było zarządzać tartakiem i młynem. Babcia wspominała …w dzień cięliśmy drzewo i mełliśmy mąkę dla Niemców, a w nocy dla partyzantów modląc się by ci nie spotkali się na naszym terenie. Trzeba nadmienić, że rodzinę Bochenków od początku wojny tworzyły trzy kobiety i 11-letni chłopiec, czyli moja Babcia z córkami i synem Andrzejem. Dopiero jesienią 1942 r. gdy do Sukowic dotarł narzeczony Marii - Wiesław Korpal (zmuszony do opuszczenia Krakowa i ukrywania się z powodu swej działalności w ZWZ a następnie AK) Babcia odczuła ulgę i pomoc męską w zarządzaniu. Teraz On, oficjalnie zatrudniony jako kierownik tartaku Janiny Bochenkowej, zajmował się rozliczaniem pracy tartaku i młyna. Wielokrotnie musiał też tłumaczyć się na posterunku niemieckim w Izdebniku z braków drewna czy mąki, bo za pomaganie partyzantom groziły represje nie tylko rodzinie, ale i sąsiadom. Rodziny Bochenków nie omijały okropności okupacji niemieckiej. Razem z innymi sułkowiczanami przeżyli pacyfikacje. Babcia wspominała moment, gdy usłyszała nazwisko córki Marii Korpal wywołane przez Niemca i jak siedziała odrętwiała dopóki nie zobaczyła, że wraca na miejsce. Później okazało się, że chodziło tylko o potwierdzenie tożsamości szwagra, który w przeddzień przyjechał z Krakowa.
         Mimo okropieństw wojny były w tym czasie dla Babci momenty radosne. Pierwszy z nich to dzień 6 marca 1943 r., w którym obie córki Janiny Bochenkowej zawarły związki małżeńskie – Maria z Wiesławem Korpalem, a Krystyna z Zygmuntem Golą. Dla Babci był to dzień wielkiej radości i nadziei; dla sąsiadów niemała sensacja. Jeszcze wiele lat później słyszałam opowieści o tym wydarzeniu od naocznych świadków.
Kolejny promyki radości okresu okupacji to, dokładnie rok później, narodziny pierwszego wnuka – Witolda syna Marii i Wiesława, a kilka miesięcy później – 5 stycznia 1945 r. narodziny drugiego wnuka – Bogusia syna Krystyny i Zygmunta.
Styczeń 1945 r. był bardzo mroźny, ale umysły ludzi rozgrzewały wiadomości docierające z frontu dające nadzieję rychłego końca wojny. 21 stycznia Babcia wróciła z porannej mszy św. z radosną wieścią, że Kraków jest już wolny, a Niemcy uciekli i w Sułkowicach zapanował spokój. Nim jednak zasiedli do obiadu nad ich głowami zaczęły świstać kule. To doborowy batalion SS na podwórzu między domem, młynem i spichlerzem urządził sobie punkt obrony przed Armia Radziecką nadciągającą od „góry” Sułkowic (od południa). Zadrzewiony, obniżony teren, lustro wody stawu na przedpolu, pojedyncze domy przy drodze którą nadciągali sowieci, to było doskonałe miejsce do obrony. Tu przez dwa dni Niemcy bronili drogi odwrotu swych wojsk przez Suchą Górę, Ptasznicę do Wadowic. Tak gospodarstwo Bochenków znalazło się w centrum walki, a mieszkańcy pod stałym obstrzałem radzieckim. Modrzewiowe bale ścian dworku nie stanowiły wystarczającej osłony przed świstającymi kulami. W pierwszej chwili padli wszyscy na podłogę, a następnie ukryli się w sieni w dużym piecu chlebowym i na przypiecku. W wolnej chwili pomiędzy okrzykami huraaaa…. i salwami z broni palnej Rosjan schronili się do piwnicy pod domem, gdzie cały dzień dochodziły odgłosy strzelaniny, tłuczonego szkła i ryku bydła. Z nastaniem nocy zaczął do piwnicy przesączać się dym. To Niemcy dla oświetlenia sobie pola walki podpalili nad ich głowami dworek i przyległe budynki gospodarcze. Stało się jasne, że nie przetrwają w tej piwnicy. Musieli opuścić to „schronienie”. Niemcy pozwolili rodzinie przejść do piwnicy pod wozownią. Mieli na to 2 minut. Nie było czasu na zabranie czegokolwiek. Ogień był wszędzie. Maria i Wiesław próbowali jeszcze wypuścić bydło i konie, co niemal nie przepłacili życiem. Ale Bóg czuwał nad nimi. Szczęśliwie dotarli wszyscy do betonowej piwniczki pod wozownią.
Niewielkie pomieszczenie (2 x 4 m, wys. 1,7 m) służyło do przechowywania warzyw. W tamtym momencie piwniczka była w 1/3 wypełnione główkami kapusty. Dla siedmiorga dorosłych, nastolatka i dwójki niemowląt, nie było tam wiele miejsca i oczywiście żadnych udogodnień. Jedyny luksus to świeczka dzięki której mogli podgrzać dla dzieci krople wody na liściu kapusty. Piwniczka okazała się jednak na tyle szczelna, że przetrwali w niej noc i dzień bez jedzenia i picia, a nad ich głowami (dosłownie) spaliła się reszta dobytku, maszyn i zbiorów. Gdy pod wieczór następnego dnia walki ustały i krewni zaczęli dobijać się dopytując czy żyją, pogorzelisko zasypywał śnieg. Przeżyli wojnę, ale pozostali jedynie w tym, co mieli na sobie! Zanim pomyśleli, że spalona żywcem trzoda chlewna mogłaby być pożywieniem okazało się, że inni pomyśleli o tym wcześniej. Ale i teraz Opatrzność czuwała nad nimi. Szczęśliwie zachował się domek po drugiej stronie drogi (gdzie przed wojną mieszkał młynarz z rodziną), a w którym Maria i Wiesław przed ślubem odremontowali dla siebie dwa pokoiki. Świeże deski podłogi były widać zbyt mokre, bo domek nie zapalił się mimo podłożenia ognia. (Czarne ślady po usiłowaniu podpalenia pamiętam jeszcze z lat 50-tych.) Tam właśnie Rodzina znalazła dach nad głową. Nie było jednak żadnych zapasów gdyż młodzi stołowali się u Mamy. Gdyby jednak były to radzieccy żołnierze na pewno by ich z nich „wyzwolili”.
Babcia po wyjściu z piwniczki i uświadomieniu sobie ogromu strat zapadła jakby w odrętwienie. Pozwoliła zaprowadzić się do domku „młynarza” nie odzywając się. Ale po nocy spędzonej na modlitwie od rana zaczęła się krzątać wokół spraw domowych. Niemców nie ma, Polska jest wolna, w młynie jest mąka, w piwnicy kapusta, dwie krowy wróciły na pogorzelisko (w tym jedna postrzelona), trzeba pomyśleć o powrocie do przedwojennego życia. Późniejsze lata Polski Ludowej boleśnie ją jednak doświadczyły.

 

 

Tymczasem ze względu na warunki mieszkalne (trzy rodziny w 2 pokoikach) zmusiły Marię i Wiesława do „szukania” środków na odbudowę gospodarstwa gdzie indziej. Babcia, choć żałowała, że córka nie pomoże jej w pracy na roli, rozumiała tę decyzję. Zresztą myśleli wtedy wszyscy, że rozłąka potrwa 2 – 3 lata. Niestety i te plany zweryfikował ustrój PRL-u.
          Rozpoczynając w wieku 57 lat po raz drugi swą „przygodę” z rolnictwem moja Babcia nie zajmował się tylko zarządzaniem, ale sama ciężko pracowała na roli. Mała stajenka przylegająca do domku „młynarza”, która była wcześniej częścią gospodarstwa jej teściowej Wiktorii Bochenkowej, mogła pomieścić najwyżej jednego konia i dwie krowy. Uprawa roli była kosztowna gdyż brakowało narzędzi i rąk do pracy. Ale pomału widać było „światełko w tunelu”. Niestety „władza ludowa” nie była łaskawa dla rolników. Wprowadzony został nakaz obowiązkowej dostawy produktów rolnych do państwowych punktów skupu. „Deputat” na rzecz Państwa był bardzo wysoki i zależny od wielkości gospodarstwa i klasy gruntów ornych. Nie pomogły odwoływania się Babci wyjaśniające, że po spaleniu przez Niemców całego majątku nie ma możliwości wyprodukowania takich ilości mleka, żywca czy zboża; że ledwie jest w stanie zapewnić wyżywienie rodzinie i zwierzętom gospodarskim. Dostawy były obowiązkowe pod groźbą kar. Nakaz dotyczył głównie zbóż, ale przykładowo w 1952 r. w okresie od 1 maja do 31 grudnia musiała oddać dodatkowo 1043 litry mleka, a w 1954 r. prócz zboża i mleka, 167 kg zwierząt rzeźnych. Babcia starała się ze wszystkich sił pokonać te trudności wierząc, że będzie lepiej. Nie spodziewała się kolejnego ciosu.
W styczniu 1954 r. Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie orzekło nieodpłatne wywłaszczenie na rzecz Państwa, w osobie Metalowej Spółdzielni „Spólnota” w Krakowie (dzisiejsza Fabryka Narzędzi „KUŹNIA” w Sułkowicach) ponad 5 hektarów Jej (i jej córek jako współwłaścicielek) najlepszych gruntów ornych na Zielonej pod budowę osiedla robotniczego. Babcia natychmiast odwoływała się od tej decyzji i Odwoławcza Komisja Wywłaszczeniowa przy Prezydium WRN w Krakowie w kwietniu tego roku wydała ostateczną decyzję, w której przyznała Babci prawo do odszkodowania i zobowiązała Metalową Spółdzielnię „Spólnota” w Krakowie by zaoferowała Jej z tego tytułu „…nieruchomość zamienną o ile możności w tej samej miejscowości, o tym samym lub zbliżonym charakterze”. W uzasadnieniu Komisja zaznaczyła, że odwołująca się „… utraciła w skutek wywłaszczenia podstawę do prowadzenia gospodarstwa rolnego …”. Mimo że decyzja była urzędowo ostateczna wywłaszczyciel nigdy jej nie wykonał. Nastąpiła wieloletnia wymiana pism i odwołań. Babcia domagała się wydania należnego jej odszkodowania za wywłaszczoną ziemię, a wywłaszczyciel mnożył trudności do tego stopnia, że w maju 1963 r. Urząd Spraw Wewnętrznych PWRN w Krakowie zwrócił się do Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Pracy w Krakowie z prośbą „… o spowodowanie by Metalowa Spółdzielnia „Kuźnia” w Sułkowicach wywiązała się ze swojego ustawowego obowiązku.” Ale nawet to ponaglenie nie odniosło skutku. Babcia zmarła 5 miesięcy później nie doczekawszy się zadośćuczynienia za wywłaszczoną ziemię.
Utrata 5 ha najlepszych gruntów ornych i 10 lat zabiegania o należne odszkodowanie odbiły się wyraźnie na zdrowiu Babci. By ratować to co jeszcze zostało postanowiła przekazać większość ziemi Bochenków swoim córkom. Nadal jednak prowadziła swoje małe, samowystarczalne gospodarstwo. Przy domu uprawiała kwiaty, warzywa i krzewy owocowe. Paszę dla zwierząt gospodarskich (koń, krowa, drób i trzoda chlewna) pozyskiwała z upraw głównie na gruntach córki Marii, która przy podziale ziemi otrzymała pogorzelisko, młyn i ciągnące się za nimi na pagórku w kierunku zachodnim użytki rolne. Nie był to jednak koniec zmartwień związanych z utrzymaniem gospodarstwa. W 1956 r. Władza Ludowa uznała, że małe prywatne młyny są niepotrzebne i zamknęła młyn córki Marii, którym Babcia zarządzała. Nie pomogły odwołania ani wtedy, ani później. Gdy więc kilka miesięcy później zabrano Marii 2 ha najlepszych gruntów ornych pod Rolniczą Spółdzielnie Produkcyjną nikt nie wierzył już w żadne odwołania. Pozostała tylko modlitwa i wiara, że spółdzielnia się rozpadnie. I tak się stało, a ziemia zdewastowana wróciła do rodziny.
         Czasem się zastanawiam ile trzeba mieć wiary i hartu ducha by znieść wszystkie przeciwności losu i być tak pogodną i ciepłą osobą, jaką była moja Babcia. Taką Babcię znałam przez ostatnie dziesięć, chyba najtrudniejszych lat Jej życia. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, chętnie wspominała minione dobre czasy. Odkąd pamiętam przyjeżdżała w lutym na imieniny córki Marii do nas do Jasła i pozostawała cały miesiąc. Byłam kilkuletnim dzieckiem i nie odstępowałam Babci ani na krok. Efektem tego było wydarzenie które mogło skończyć się dla rodziny tragicznie. Gdy byłam w I klasie pewnego dnia wychowawczyni tłumaczyła nam, że w Moskwie zmarł Bolesław Bierut i kto to był. Ja odważnie zgłosiłam się do odpowiedzi i zakomunikowałam: „ A Babcia powiedziała, że pojechał w futerku, a wrócił w kuferku”. Na szczęście w klasie była tylko wychowawczyni i dzieci. Pani Wychowawczyni jeszcze tego samego dnia przyszła do rodziców prosząc by przy dziecku nie mówić takich rzeczy. Dziś wydaje się to śmieszne, ale wtedy za takie słowa groziło Babci i nauczycielce co najmniej więzienie, a rodzicom odebrano by dzieci. Poza tym incydentem z pobytów Babci w Jaśle najlepiej pamiętam wspólne szydełkowanie. Babcia nie umiała siedzieć bezczynnie. Gdy nie krzątała się po domu robiła na szydełku piękne koronki, kołnierzyki i serwety. Mnie najbardziej zachwycały chusteczki do nosa obrabiane koronką z cieniutkiego kordonku. Bardzo chciałam się nauczyć i nawet nieźle mi szło. Ale kiedy ja z uwagą liczyłam oczka by łańcuszki i słupki były równe, Babcia robiła najbardziej skomplikowane wzory opowiadając przy tym o wydarzeniach z przeszłości.
         Drugi okres spotkań z Babcią to lato. Prawie całe wakacje spędzałam w Sułkowicach. Gdy miałam 3-4 lata mieszkaliśmy w wynajętym pokoiku u sąsiadów. Dopiero gdy rodzice nad piwniczką, w której rodzina przeżyła wojnę, wybudowali 2 pokoiki z kuchnią (1954 r.) mieliśmy własny kąt na wakacje. Babcia przychodziła do nas codzienne. Czy to w drodze do pola czy po moją Mamusię. Słyszałam wtedy np. „Marysiu jadą ze zbożem. Idź proszę dopilnuj, bo znowu przewrócą wóz”. Często też siadała na schodkach i omawiała z Mamusią sprawy gospodarskie. Były też bardziej „świąteczne” spotkania, gdy odwiedzali nas Dziadkowie Korpalowie lub znajomi z Jasła.
Jednego roku zostawili mnie rodzice na 3 tygodnie wakacji samą u Babci. Miałam 7 czy 8 lat. Mieszkałam więc u Babci, w Jej pokoju, a całe dnie „robiłam” to co Ona. Od tamtego czasu, ilekroć byłam w Sułkowicach, chodziłam z Babcią w sobotę do kościoła ubierać ołtarze. Babcia kochała kwiaty, a kwiaty kochały Ją. Ogród jaki stworzyła wokół domku była najpiękniejszym ogrodem jaki znałam. Szpalery piwonii i margaretek, a także róże, mieczyki i wiele, wiele innych. Cała gama barw. Babcia ścinała naręcze kwiatów i szłyśmy do kościoła. Był to oczywiście stary kościół p.w. Wszystkich Świętych. Wchodziłyśmy przez zakrystię (od północy) i Babcia zajmowała się głównym ołtarzem, a ja bocznymi. Zawsze miałam wrażenie (i do dziś tak myślę), że sama ubierałam te boczne ołtarze. Pewne jest że sama myłam w wiaderku cieniutkie, smukłe, kryształowe flakoniki. Ale kwiatki zapewne rozkładała Babcia. Byłam zbyt mała. Miałam jednak takie uczucie, że sama to zrobiłam. Do dziś mam w oczach wygląd wnętrza kościoła, czuję jego zapach i przyjemny chłód kamiennej posadzki. Pamiętam ciszę nasyconą cichutkim dźwiękiem drgających kryształków na kandelabrach, gdy po pracy siadałyśmy z Babcią w rodzinnej ławce w prezbiterium by podziękować Bogu za mijający tydzień. Takich wrażeń nie zapomina się nigdy.
Babcia miała w ogrodzie prócz kwiatów również wspaniałe krzewy malin, agrestu i porzeczek. Nie pozwalała nam, dzieciom rwać ich bez Jej zgody. Ale my podkradaliśmy się pod osłoną piwonii by podjeść prosto z krzaka co najsłodsze maliny lub agrest. Babcia „krzyczała” i przepędzała nas, ale w głosie słychać było śmiech. Nigdy się nie gniewała o te psoty. Bardziej denerwowała się, gdy na bosaka szliśmy na jaz wykąpać się. Wtedy była to dla nas świetna zabawa, ale Babcia zdawała sobie sprawę z tego, że na pylistym poboczu bitej drogi można było łatwo się skaleczyć, a to groziło tężcem. Babcia doskonale znała się na ziołach. Sama je zbierała i przyrządzała z nich bardzo skuteczne domowe leki. Jej apteczka nie raz ratowała nas przed bólem i chorobą.
      Powyższy przykład doskonale odzwierciedla charakter mojej Babci dla której troska o bliskich była sprawą nadrzędną. Dla nich pracowała, za nich się modliła do końca swych dni. W ostatnim roku życia bardzo poważnie chorowała, nie mogła się poruszać. Leczono ją na korzonki nerwowe, ale na początku lat 60-tych XX wieku diagnostyka medyczna nie była aż tak rozwinięta by tę diagnozę przyjąć za pewnik. Faktem natomiast jest, że ciężka fizyczna praca lat powojennych i stały stres miały wpływ na Jej zdrowie.
         Babcia zmarła 5 października 1963 r. Na Jej pogrzeb przyjechałam z Jasła z wujkiem Andrzejem (Rodzice byli w Sułkowicach już od kilku dni). Gdy weszłam do domu Babci wyszła do mnie Mamusia. Objęła mnie za ramiona i poprowadziła do pokoju mówiąc: „Choć zobacz jak Babcia ładnie wygląda”. Pamiętam jak się obawiałam widoku Babci w trumnie, ale jak Ją zobaczyłam wszystkie obawy zniknęły. Słowa Mamusi, że „ … wygląda jakby spała” to za mało powiedziane. Babcia „przez sen” uśmiechała się. Zrozumiałam, że jest w lepszym świecie bez bólu i trosk.
          Wieczne odpoczywanie racz Jej dać Panie ….
                                                               JANINA BOCHENKOWA
                                                                          1888 – 1963
                                                                      NAUCZYCIELKA
                                                      ŻYCIE SWE ZWIĄZAŁA Z ROLNICTWEM
Te słowa na nagrobku, na cmentarzu w Sułkowicach kazała wyryć Jej córka Maria. Słowa skromne tak jak skromne było życie Mojej Babci.

                                                                                                                                            Wnuczka
                                                                                                                                      Aleksandra Korpal